Rocznica
10 lat temu, 29 sierpnia(to był piątek) o godzinie 6.35, pamiętam to dokładnie, odebrałam najsmutniejszy telefon w swoim dotychczasowym życiu. Lekarka ze szpitala Cegielskiego powiadomiła mnie o śmierci mamy (babci Ewy). Chociaż mama leżała już prawie tydzień w szpitalu, po udarze, była fizycznie wymizerowana, nie mogła przełykać, nie mogła mówić, to duch w niej nie gasł. I poprzedniego dnia jakby uspokoiła się, że może się dogadać i jej prośba zostanie spełniona. Od czasu położenia w szpitalu czegoś potrzebowała, czegoś się domagała, ale my odwiedzający nie potrafiliśmy się domyśleć, o co chodzi. Mama nawet rysowała ten przedmiot (lewą ręką, pisać nie bardzo potrafiła, funkcje "poznawcze" też pewnie trochę szwankowały). Dopiero Paweł dogadał się z babcią. No bo tak: mama narysowała coś, co wyglądał trochę, jak torebka, trochę, jak papuć. Paweł dopytywał, mama kiwała głową na "nie" i na "tak". Okazało się, że mama dopytywała się o papcie. Papcie mamy pojechały do domu, bo mama nie wstawała przecież z łóżka, nie była w stanie. A jednak chciała mieć te papcie przy łóżku na tę okoliczność, gdyby jednak wstała! Wręcz klasnęła w ręce, gdy Paweł "odkrył", że babci chodzi o papcie. Ja się żachnęłam, "po co mamie papcie", ale Paweł nie dał mi dokończyć myśli, tylko stwierdził, że "jak babcie chce papcie, to jutro dostanie papcie". A tu zamiast papci wiadomość o śmierci mamy. Bardzo to przeżyłam. Pierwsza naprawdę znacząca śmierć w moim życiu. Pierwsza strata. Kawałek mojego serca na zawsze zniknął.
Nie chodzę na cmentarz, to znaczy, nie odwiedzam regularnie grobu rodziców. Przez wiele lat każdą wizytę tam przypłacałam łzami. Przecież nie jestem cierpiętnicą, nie będę się "biczować". Mama potrafiła i w tym przypadku sprawić, że czułam wyrzuty sumienia. Bo mamie z jakiegoś powodu zależało na tym, żeby usłyszeć, że będę chodzić na jej grób. Słyszała, jak gadałam, że nie znoszę cmentarzy i oczywiście wypominała, że pewnie na jej grób też nie będę przychodzić. Oczywiście zaprzeczyłam, powiedziałam, że przecież będę. Tato przy mamie nic nie mówił, ale po jej pogrzebie powiedział mi, że on na ten cmentarz już więcej nie pójdzie. Ja chciałam dotrzymać słowa mamie, ale odpuściłam, za dużo emocji, smutku, łez. A po śmierci taty jeszcze więcej smutku, żalu i łez. Wiec na grobie mamy, potem rodziców bywałam tylko sporadycznie, ze 2 razy do roku, zawsze w okolicach Wszystkich Świętych, a także przy okazji innych pogrzebów na cmentarzu Miłostowskim.
Gdy chodzę na ten grób z Moim, to jest lżej. Jest przy mnie, jest ze mną.
Dziś poszliśmy z okazji tej smutnej 10-tej rocznicy. Było tak wściekle gorąco, a na grobie nie byliśmy od poprzedniego listopada, że sprzątanie, wycieranie płyty, wyrywanie chwastów wokół tak nas zmordowało, że nie było okazji do użalania się. Położony stroik (który nie zwiędnie, bo tym razem sztuczny), zapalone znicze, krótka chwila zadumy. I ucieczka do cienia. Na tym pełnym słońcu można się było rozpłynąć.
I nawet nie pomyślałam tam, że i moje prochy tam znajdą miejsce. Bo co będzie "potem", to zupełnie nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Po mnie choćby....cokolwiek.
Komentarze
Prześlij komentarz