Zapracowana leniuszka

 Mój tato zwykle twierdził, że on z natury jest leniwy. Ja wiem, że był jednym z najpracowitszych ludzi, jakich znałam. Ale jak w tym powiedzeniu "rób to, co kochasz, a nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia" *, mój tato kochał swoją pracę (praca naukowa) i kochał ogród (a właściwie sad i ogród warzywny). Jeszcze miesiąc przed śmiercią sadził nowe sadzonki truskawek, "żeby były dla wnuków" (a dożył prawie 95 lat!). I zawsze znalazł czas na gazety, książki, na telewizję, na wyjazdy i spotkania towarzyskie.

Ja też jestem z natury leniwa. praca zawodowa była dla mnie radością i przyjemnością. Ale nie samą przyjemnością się żyje (chociaż bardzo sie o to staram). Są jednak obowiązki, prace, które należy wykonać. I tu moje lenistwo przegrywa z obowiązkowością. Ach, z jaką radością machnęłabym ręką na te obowiązki. Ale jeszcze nie doszłam do tego etapu. Póki sił starcza, to robię.

Jako osoba leniwa (w głębi serca) śpię długo, bo lubię. Zresztą jestem sową, a na zmianę chronotypu nie ma szans. Śniadanie zwykle częściowo na mnie czeka (dania na ciepło). Ja tylko stawiam na stole "obkład" i robię herbatę. Potem, już raczej obudzona, zaczynam dzień . Gdy moi studenci ziewali na zajęciach, o 9.30 (wcześniej nie rozpoczynałam pracy)., to im mówiłam, ze rozumiem, bo ja mogę wstać o dowolnie wczesnej porze, ale i tak budzę się ok dziesiątej. A na mnie ostatnio czekały na krzaku  porzeczki (czarne i białe, wcześniej czerwone). Zerwałam najdojrzalsze. Nie było tego dużo, ale lubię te dżemy, więc zrobiłam kilka słoiczków (dodając gotowych pektyn, żeby było szybciej). Potem wydrylowałam wiśnie, które poprzedniego dnia zrywaliśmy wspólnie. Raptem kilogram. Z tego kilograma zrobiłam trochę kompotu (bo już nie miałam woli drylować), a z tych drylowanych znów wyszło parę małych słoików (łasuch ze mnie).

 A kompot był na obiad( bo przecież obiad codziennie musi być). A, nie padało, więc wyprałam "kolorowe" i suszyłam na dworze. No i naczyń w zmywarce trochę się nabrało, więc nastawiłam zmywanie. 

Czasem lubię gotować, ale nie zawsze (wtedy wymyślam jakieś nieoczywiste zapiekanki albo mięso gotowane w sosie np. chrzanowym). Nie lubię nudy w kuchni. A jak już zupełnie się zagapię (zrobi się późno na szykowanie), to podaję smażony ser halloumi (albo niezły zastępnik - ser sałatkowo-grillowy) z chlebem i  sałatką z pomidorów. No i u nas na obiad "musi" być zupa, bo Mój kocha zupy, a ja jego (ostatnio np. botwinka, bo pięknie mi rosną buraki, ale trzeba je "przerywać", żeby były jesienią słusznej wielkości, a nie wielkości rzodkiewek) Zupę mogę zrobić "od ręki", z wszystkiego i nawet "z niczego", to nie problem. Idę na warzywnik (niewielki) i na zupę zwykle skubnę liść selera, pora, trochę natki pietruszki , koperku (marchew nie chciała rosnąć, mam kupną, to taka podstawa, no chyba, że to będzie zupa na słodko, letnia) ("Wariacje na temat zup" haniamrok. blogspot.com)

 Ogólnie nie jestem aż taka ambitna, ani uparta żeby jakoś "przymuszać" rośliny do rośnięcia. Ziemię nawożę swoim kompostem (Mój przekopuje), posypuję granulowanym obornikiem, wczesną wiosną, przed przekopaniem sypnę nieco polifoski (to nie jest nawóz sztuczny, to jest nawóz mineralny, mówię to, jako córka specjalisty od nawożenia) ;) Pięknie mi rośnie fasola, ta niska (pnąca też, ale w innym miejscu), buraki, seler, por, cukinie, dynie, pomidorki daktylowe. Te normalne w takie deszczowe lata, jak w tym roku, zachorują, nie zdążą dojrzeć (już to przerabiałam, a nigdy wcześniej nie wiadomo, jakie będzie lato). Szkoda mojej roboty i sił. Ogórki też nie sprawdziły sie ostatnio. Mam sporo czosnku i cebuli. Chcą rosnąć, to je sadzę (a potem prawie nie jem). No i rośnie ogromny cząber górski (czyli bylina) i szałwia (tylko po to, żeby swoim zapachem odstraszać ewentualne mkliki w szafkach kuchennych). W tym roku mam też majeranek.

Ogród najchętniej oglądam, chodząc po swoich "włościach" i patrząc, jak rośnie. Czasem miło popatrzeć, ale czasem to aż strach. Tak, jak patrzę na nasze śliwy (bo drzewa owocowe, to domena Mojego), to skóra mi cierpnie. Klęska urodzaju sie szykuje. Zdecydowanie trzeba  je przyciąć. Mam już trochę dżemów z czereśni, tych parę z wiśni i czarnej porzeczki, będzie jeszcze mirabelkowy (ale ja go tylko "dosmakuję"). I na co mi te śliwki? Węgierki? No ale to jeszcze przed nami (mam tendencje do martwienia się na zapas).

Nazywa się, że już niczego nie muszę ("w moim wieku"). Ale nie samym czytaniem, Internetem, pasjansami, kawkami ze znajomymi i wyjazdami człowiek żyje. Jeszcze trzeba dom ogarnąć, zadbać o siebie i Bliskich. Taki mus, wewnętrzne przekonanie. Robię, bo tak trzeba. Ale gdyby mi ktoś coś kazał, to jego niedoczekanie. Pod tym względem to rzeczywiście nic nie muszę :)

Więc po takich "leniwych" dniach ledwo chodzę, a czas na przyjemności mam dopiero wieczorem. I jako ta sowa wykorzystuje ten czas, aż do późnej nocy. I wcale nie narzekam. Dobrze mi tak 😊 Przecież sama chciałam😉

Samosiewki, rudbekie i słoneczniczki. Nie ma znaczenia, że nie są na grządce, gdy tak pięknie kwitną.😍



Komentarze

Popularne posty