Miasto męczy
Lekarzy specjalistów mam w "metropolii". Jest wybór i terminy nie zwalają z nóg (oczywiście mam na myśli usługi na NFZ, bo za pieniądze, to i w miasteczku jest wielu specjalistów, przyjeżdżających z metropolii).
Miałam akurat wizytę kontrolną u okulistki. Tak narzekamy na publiczną służbę zdrowia, a niekiedy możemy zapisać się i odwiedzać choćby dwóch specjalistów z tych samych dziedzin, jakby równolegle (choćby gdy zmienimy lekarza rodzinnego i poprosimy o kolejne skierowanie do np. kolejnego okulisty). U mnie tak wyszło i mnie to dziwi, bo podobno tych specjalistów mamy mało i kolejki do nich długie. Okazuje się, że nie aż takie długie. Po wielu latach "abstynencji" u okulisty (miałam ważniejsze sprawy na głowie) zapisałam sie do przychodni, do której wygodnie mi było dojechać ze wsi. Trafiłam na starszą i na pewno doświadczoną panią doktor. W gabinecie mnóstwo aparatury, badanie ciśnienia w oku bezdotykowe, bez tych okropnych kropelek znieczulających. Pani spokojna, widać, że zadowolona z pracy. Ale... ta nowoczesna technika elektroniczna trochę ją przerastała. Zanim zaprogramowała jedno urządzenie dla mnie (a przechodziłam od jednego do następnego parę razy), to mijało sporo czasu. No i pani była "milczkiem", za nic nie chciała sie podzielić wynikami swoich obserwacji. Tak, jakby tylko ją to interesowało, a ja nie muszę nic wiedzieć. Na moje dopytywanie się (czy wszystko dobrze, chociażby) słyszałam "tak" albo, "no, trochę wysokie ciśnienie " i nic więcej. Potem podawała numer recepty, mimochodem wspomniała, że "po jednej kropli" tych pierwszych 3x dziennie, drugie tylko wieczorem. I tyle. Po 20 latach od poprzednich wizyt! (poczytałąm ulotki i tam było, że jedne krople tylko do chorego oka, potem się okazało, że miałam zakrapiać oba oczy, ale przecież nie napisała tego, tylko bąknęła). No i przez to, że z tym sprzętem pani miała problem, to czas wizyt baardzo się rozciągał i "poslizg" względem planowanej wizyty wynosił czasem przeszło godzinę. Nie miałam tyle cierpliwości i lubię wiedzieć, że nie jestem symulantką, a tak się czułam, gdy lekarka nic nie mówiła. Zapisałam się do innej przychodni, poleconej przez przyjaciółkę. Dojazd znacząco dłuższy i bez auta dość skomplikowany. Za to pani doktor młoda, sympatyczna, pomocna, wytłumaczy wszystko, jakie badania robi i w jakim celu, a także, co widać i czy wszystko dobrze ;)
A terminy wizyt , w zależności od potrzeby. Poprzednio byłam miesiąc temu, a następny raz mam być za 3 miesiące. Znów krople, ale sposób użycia napisany na "zaleceniu z wizyty". I fajnie. I tylko pół godziny poślizgu (a poprzednio weszłam przed czasem, bo nie przyszedł pacjent na daną godzinę). A mój przypadek na razie nie jest poważny i tego się trzymajmy.
I nie byłoby tego wpisu, gdyby nie dojazd. Bo ja, dobra mama, pożyczyłam moje autko synkowi, który swoje auto co pewien czas "reanimuje", bo odmawia posłuszeństwa, a bardzo potrzebuje transportu, buduje dom (własnoręcznie), na wsi (nie mojej , ale niedaleko).
Do stacji PKP (czyli do cywilizacji, jak lubię mówić) mam 5 km. W lecie bywa, że nie czekam na autobus gminny (niezbyt częsty) i idę pieszo. Teraz podwiózł mnie Mój (i jechał dalej). Z dworca w Mieście miałam autobus w pobliże przychodni. Potem tylko ok. 500 m i byłam na miejscu, na czas. Niestety musiałam 25 minut poczekać na swoją kolej. Z powrotem nie wracałam na dworzec, tylko "kombinowałam". Bo poprosiłam "pierwszego" synka o pożyczenie mi mojego samochodu (no tak, odziedziczyłam po tacie małego Hyundai'a, temu synkowi już wcześniej "skończył" się samochód, więc mu dałam w użytkowanie mojego). I dziś po lekarce pojechałam odebrać to auto od syna. Żeby do niego dojechać, na obrzeża jednego z miasteczek satelitów, musiałam pojechać tramwajem na pętlę na kraniec miasta (razem z dojściem do tramwaju 1,5 godziny!), tam poczekać kolejne 15 minut na autobus podmiejski i przejechać 14 przystanków (pół godziny) (wszystko bezpłatnie, to lubię 😉). Odebrałam auto od syna, oddam za 3 dni. Jak już byłam mobilna, to zrobiłam nieduże poniedziałkowe zakupy w jednym z marketów po drodze (do którego nie da sie dojechać niczym oprócz własnego samochodu). Niby nic męczącego - czekanie i jazda transportem publicznym, potem własnym, na siedząco. Nic? Cały dzień " w plecy". Wyszłam z domu o jedenastej, wróciłam o siedemnastej, nic przez ten czas nie jadłam i nie piłam! Wróciłam wykończona. Bez swojego auta nie da się funkcjonować mieszkając na wsi. O.k. do naszego Dino już 2 razy poszłam pieszo, dźwigając na plecach, ostatnio, 8 kg! (jeszcze nie wiem, czy mi wolno, jutro się zapytam). Ale inne zakupy, biblioteka, apteki, poczta, lekarka rodzinna? To jest w miasteczku. A lekarze specjaliści w Mieście. Jutro znów mam specjalistę, tam z dworca nie dojadę jednym autobusem, za dużo nerwów, za duży kłopot, stąd to auto syna. A w kolejnym dniu odwiedziny u przyjaciółki, też w Mieście. Ech...mieszkać na wsi jest fajnie, ale wyruszać stąd choćby w nieodległy "świat" już nie jest tak wygodnie. A wyruszać sie chce albo trzeba. W końcu nikt nie każe mi biegać po specjalistach (na jakiś czas z tym koniec). Jestem najdalsza od tego. Przypominam sobie żartobliwe powiedzonko z naszego domu : "nie chcesz pan mieć gorączki, stłucz pan termometr". A najlepiej nie chorować i jak najdłużej omijać lekarzy, no chyba, że tylko od czasu do czasu odwiedzać ich profilaktycznie. i tego wszystkim i sobie życzę😊.
Oj, u nas posucha , nawet do dentysty mam termin na 12 maja dopiero!
OdpowiedzUsuńMąż do okulisty jechał do Poznania, był wprawdzie u nas prywatnie, ale to żart jakiś był, a nie wizyta lekarska. W Poznaniu klinika, nieco drożej, ale opieka nad pacjentem super, szereg badan z wydrukami i szczegółowe zalecenia na później.
Na NFZ do okulisty czekałam ponad pół roku i to po znajomości!
Miasto bardzo męczy... Pod każdym względem. Już nie mogę się doczekać kiedy będę mogła trochę na działce pomieszkać :-)
OdpowiedzUsuń