Brać? Nie brać?
Sprawa dotyczy leków. Mój A., na pytanie lekarza w sanatorium o stałe leki, nie wiedział o co chodzi. On nie bierze żadnych leków "na stałe". Ja niestety biorę. Niestety, bo uważam to branie za ograniczenie mojej wolności. Gdybym była odważniejsza, to bym nie brała. Tak, bo to nie są leki "ratujące życie" (jak np. insulina). Bez tych leków spokojnie mogę żyć. No, właśnie problemem jest to, że niekoniecznie spokojnie. Bo zaraz pewien lęk, czy jednak niebranie mi nie zaszkodzi. Żaden lekarz sie nawet nie zająknął, że powinnam zmienić styl życia, więcej się ruszać, uprawiać jakiś rodzaj rekreacji, ograniczyć np. cukier w diecie. Ja to wszystko wiem. Ale o ile wygodniej (dla mnie i lekarki) zapisać tabletki, nawet jeśli to są śladowe ilości (1/4 i 1/2 tabletki), dla spokoju sumienia nas obu. Z drugiej strony nie lubię się ruszać, to mnie nie cieszy, jestem leniwa. A bez ciasteczka do kawy, czy bez kawy odczuwam smutek i nie mam ochoty na dalsze trwanie. Co to za życie bez przyjemności? Mogę sie obyć bez słodyczy, ale trochę cukru jednak potrzebuję. Uzależnienie, niestety ;)
Teraz dostałam "prikaz" od naczyniowca, że mam rozrzedzać krew Acardem. I że mój cholesterol jest "za wysoki" (norma chyba 200 albo 190, ja miałam ostatnio 204). Noo, strasznie wysoki! Chyba im te normy przysłoniły zdrowy rozsądek!? I jeszcze ponoć ważne są trójglicerydy, a te mam w środku normy od zawsze. Więc statyn nie biorę, a ten inny środek wtedy, kiedy mi sie przypomni, z rzadka (to uspokajanie sumienia).
Kiedy ja te leki mam niby jeść? Wszystkie na raz , 4 w garść i do buzi? Rano? Może na czczo? Co za bzdura! Niby można każdy z tych specyfików jeść o dowolnej porze, także niezależnie od posiłków. Ale jeszcze zależy mi na zdrowym żołądku. Nie będę sie truć od rana. Więc często po prostu zapominam (moja podświadomość czuwa) i nie łykam nic. A jak sobie w środku dnia przypomnę, to coś tam wezmę, ale nie wszystko. Nic się nie dzieje, nic nie czuję, to znaczy nie czuję żadnej zmiany, czy jem czy nie jem tabletek. Po co one w ogóle? Czy tylko, żeby się nazywało, że lekarka pilnuje mojego ciśnienia? Bo jest hipertensjologiem (hipertensjolożką?) I coś zapisać mi "musi"? Czy rzeczywiście musi? A teraz ostatnio, po 20 latach zaczęłam chodzić do okulistki. Młoda miła pani doktor znalazła w moich oczach to, co, obawiałam się, odziedziczone, raczej z wiekiem sie pojawi. I dostałam kropelki. Na szczęście tylko na noc. Ale i tak nie co dzień je biorę, zapominam albo robię sobie celowo przerwę. Nie wierzę w nie. Nie wierzę też, że nagle oślepnę, prędzej raczej umrę. No, ale po to (widocznie) poszłam do okulistki, że oczekiwałam pomocy( myśli okulistka). O nie, poszłam, żeby mi powiedziano, że wszystko jest po staremu ;) Niestety, nie jest. Wiem, że teraz krople do oczu są "luksusowe", w porównaniu z tymi sprzed 15 lat i wcześniej, gdy moja mama codziennie zakraplała oczy (miała jaskrę i zaćmę). I widziałam te jej biedne oczy i biedne rzęsy. Nie chcę takich mieć. Nie zgadzam się...
Jestem zmęczona myśleniem o przyjmowaniu tabletek, kropli, to mnie męczy, dołuje i zniechęca do brania. Gdy mnie użarł kleszcz i zrobił mi sie rumień, to z bólem serca, ale skrupulatnie brałam antybiotyk (i probiotyk) przez 6 tygodni!! Bardzo nie chciałam zapaść na boreliozę. Czy antybiotyk pomógł? Mogę mieć tylko taką nadzieję. Czy bez antybiotyku rozwinęłaby sie choroba? Jakoś nie miałam odwagi tego sprawdzać.
Moi rodzice bardzo wierzyli w medycynę, tę konwencjonalną i dosłownie garściami zażywali leki i suplementy, zwłaszcza mama. Ale jak ją pytano na co choruje, to twierdziła, że w zasadzie nie jest schorowana. I była przekonana, że to dzięki tabletkom. Apetyt miała zawsze mizerny, w starszych latach jadła, żeby żyć (jedzenie nigdy nie było dla niej jakieś istotne, jako wojenne dziecko zjadła wszystko, "bo coś trzeba jeść", ale jako gospodyni gotowała jedynie poprawnie, żeby było wystarczająco osolone (ew. posłodzone), bez przypraw, bez "serca", powiedziałabym dziś. I te "kilogramy" tabletek w końcu spowodowały problemy z żołądkiem i prawie anoreksję. Mimo to mama dożyła 87 lat. Tato chorował na cukrzycę, na serce, miał chyba z 5 operacji przewodu pokarmowego, też jadł tabletki rano, w południe i wieczorem, wszystkie zapisane przez lekarzy. I brał insulinę. I też uważał, że tylko medycynie zawdzięcza zdrowie (poza tym był bardzo żywotny, bardzo życzliwy ludziom, miał mnóstwo znajomych, młodszych od siebie, kochał prace w swoim ogrodzie, czyli miał sporo wysiłku fizycznego i lubił dobrą kuchnię, sam świetnie gotował, kiedy miał czas i ochotę) i gdy nieco opadł z sił, pod koniec życia brał tylko insulinę i nic się nie działo, nagle te wszystkie tabletki uznał za niepotrzebne. Dożył prawie 95 lat. Czy te leki mu pomagały, czy jego pracowitość (kochał swoją pracę, naukową i dydaktyczną), czy optymistyczny sposób patrzenia na świat, czy ten ukochany ogród i doglądanie go do końca życia?
Przeczytałam w "Leczniczej Mocy Ajurwedy", że są takie typy "konstytucyjne", którym nadmiar wrażeń szkodzi. Ja należę do takiego typu (według ankiety), któremu zbyt mała ilość bodźców źle robi. Żeby dobrze się czuć potrzebuję stale nowych wrażeń. Ja to intuicyjnie wiedziałam i wcześniej. Stąd te liczne wyjazdy, bliższe i dalsze, spotkania z dobrymi znajomymi, nawet męczące (fizycznie, ostatnio) przyjęcia rodzinne "niosą" mnie, dają radość i zadowolenie.
Niewiele potrzeba z mojej strony, żeby zmniejszyć ilość tabletek. Ale jak tu zmienić swój charakter w "tym" wieku?
Zdrowia dla wszystkich!
Haniu, ja i moja bratowa mamy więcej i nic nie bierzemy, bo raz spada, raz rośnie, stres ma spory wpływ, a o tych lekach naczytałam się tyle złego...
OdpowiedzUsuńNie mam nic przeciw lekom, jeśli są naprawdę konieczne , ale konia z rzędem temu, kto solidnie rozpozna potrzeby pacjenta i dobierze dobre leki, i dlaczego jeden zapisuje, a inny nie widzi potrzeby?
Mąż bliskiej koleżanki łykał wszystko, co zapisywali, jeździł na kontrole, odżywiali się oboje zdrowo, a i tak on zmarł na rozległy zawał serca.
Trzeba chyba się obserwować i nie stresować lekami ;-)
No właśnie próbuję tak robić. Ale cichy głosik tchórza we mnie podszeptuje "jak nie weźmiesz, to może być gorzej" ;) Więc raz biorę, a dwa razy nie. Nawet ciśnienie mierzę rzadko, według rady jednego gościa z dowcipu:" stłucz pan termometr, nie będziesz mieć temperatury!". :)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńjeszcze raz, bo system zjadł cały początek:
Usuńsprawa jest na tyle złożona, że stawianie jej zerojedynkowo "brać albo nie brać" nie ma zbytniego sensu, nie ma go nawet próba szukania jakiegoś złotego środka, pierwszy krok w ewentualnej dyskusji to pytanie o jakim leku, specyfiku, suplemencie jest mowa i potem skupienie się tylko na nim...
p.jzns :)
Suplementów nie biorę (bo probiotyk do antybiotyku na pewno osłania mi jelita, a kefiry, to ponoć za mało). Odżywiam się zdrowo, latem w większości tym, co mi w ogrodzie urośnie. Ja wiem, że nie ma złotego środka. Ale jednak nadal uważam, że lekarze często wypisują pacjentom zbyt wiele leków. Być może są pacjenci, którzy wierzą, że im więcej leków, tym lepiej. Lekarka rodzinna czasem mnie pyta, czy chcę jakiś (konkretny) lek np. na gardło. Nie korzystam. Jak widać nie był to lek niezbędny. Ale inni wezmą i poczują się lepiej (psychicznie). Napisałam, bo mam tyle spraw do pamiętania i jeszcze te tabletki. Nie znoszę czuć się do czegoś przymuszana...
UsuńJa niestety niektóre leki muszę już brać do końca życia... Ale staram się z tego powodu nie stresować i prowadzę zdrowy tryb życia... No i mam bardzo dobrą lekarkę kardiologa...
OdpowiedzUsuńZdaje się, że ja te leki też mam brać już "zawsze". Ja też odżywiam się zdrowo, a ruszam tyle, na ile mam ochotę. Ostatnio są to prace w ogrodzie, ale nie powiem, że sadzenie i sianie, a najpierw odkopanie miejsca, to zdrowe zajęcie. Tyle, że na świeżym (ostatnio aż nadto świeżym) powietrzu.;)
Usuń